Martin Brandlmayr solo - Musica Genera Festival 2009
Mało który muzyk tak silnie jak Martin Brandlmayr odciska swoje indywidualne piętno na stylistyce każdego z projektów czy zespołów, w których angażuje swój talent. W czasach, w których co raz trudniej o oryginalność, kiedy nawet "eksperymentalne" przedsięwzięcia muzyczne,nawet spontaniczne improwizacje, wpadają w koleiny przetartych już szlaków, Austriak zdołał wypracować własny, odkrywczy styl gry na perkusji, który na dodatek jest rozpoznawalny już po kilku taktach.
Brandlmayr zapracował na swoja renomę w przeciągu zaledwie kilku lat,przede wszystkim dzięki swoim dokonaniom w ramach regularnie działających w stałych składach zespołów, z mniej lub bardziej określonym i skomponowanym repertuarem. Mam na myśli Radian i Trapist,dwie grupy powstałe na pograniczach nowej, wiedeńskiej (choć w przypadku Trapist to nieco nieprecyzyjne sformułowanie) muzyki eksperymentalnej i improwizowanej. Nie sposób nie wspomnieć również o zaistniałych nieco później zespołach Autistic Daughters i Kapital Band 1. Choć każda z tych grup ma inny charakter, to trzeba jasno powiedzieć, że bębnienie Brandlmayra w ogromnym stopniu determinuje ich charakter i przesądza o ich wyjątkowości.
Ponieważ miałem szczęście być na koncertach każdego z wymienionych składów, doskonale wiedziałem czego można spodziewać się po występie Brandlmayra. Nieludzka wręcz precyzja, niesamowite, automatyczne ruchy i trudne do powtórzenia nawet w myślach pętle rytmiczne o niespotykanej konstrukcji, grane w jedyny i niepowtarzalny sposób.
Trudno nawet szukać jakichkolwiek porównań do stylu innych perkusistów - Austriak gra sam we własnej lidze.
Staram się zawsze podchodzić do każdego koncertu bez jakichkolwiek oczekiwań czy uprzedzeń. Dokonuję świadomego wysiłku oczyszczenia umysłu z wszelkich założeń, które często potrafią uniemożliwić w miarę obiektywny odbiór koncertu. Nauczyłem się, że uczucie rozczarowania bądź zaskoczenia, które towarzyszy niespełnionym oczekiwaniom,
prowadzi często do niezrozumienia przekazu artystów. Jest to ciekawy temat na osobny esej, ponieważ w przypadku pewnych grup-instytucji, które regularnie powracają z niemal identycznymi koncertami, ku uciesze dziesiątek tysięcy zachwyconych fanów ("Mistrzostwo! Zagrali idealnie jak na płycie!"), rozminięcie się z oczekiwaniami tłumu,który z góry wie co usłyszy, mogłoby doprowadzić do zamieszek. Koniec dygresji, chodziło mi właściwie tylko o to, że przed solowym koncertem Brandlmayra owo oczyszczenie umysłu nie do końca mi się udało - zbyt mocno cieszyłem się już od dawna z tego koncertu.
Brandlmayr oczywiście mnie zaskoczył. Poza jednym momentem, w zasadzie nie zagrał ani razu powtarzającego się rytmu w charakterystycznym dla siebie stylu. Rozczarowanie? W jakimś sensie na pewno tak, ponieważ okazji do posłuchania jego niesamowitych groove'ów na żywo nie mam jednak zbyt wielu. Tak więc "pozytywne uprzedzenie", moje oczekiwania wobec tego koncertu, zadziałały przeciwko mnie - ciągłe oczekiwanie na
"ten moment", na rytm, na motoryczny fragment, na początku utrudniały
mi wsłuchanie się w to, co naprawdę miał tego wieczora do
zaprezentowania artysta. Na szczęście jednak, kiedy mój apetyt został
wreszcie zaspokojony jednym, tak doskonałym jak się tego spodziewałem,
powtarzalnym motywem rytmicznym, wreszcie uszy otworzyły mi się na
odmienność tego koncertu od wcześniejszych znanych dokonań
Brandlmayra. A było czego słuchać, i to bardzo uważnie, bo większość
koncertu była bardzo cicha.
Na okazję solowego występu Austriak poszerzył swoja paletę brzmieniową
nie tylko o komputer i elektroniczne efekty, ale i wibrafon.
Oczywiście wszystkie te instrumenty były w użyciu jednocześnie,
obsługiwane z nadludzką dokładnością i podzielnością uwagi. Rola
bębnów została zredukowana na rzecz wibrafonu oraz, czasem niezwykle
subtelnych, brzmień elektronicznych, jak i fragmentów field
recordingów, momentami tak onirycznych, że trudno było je wyłowić.
Całość sprawiała wrażenie doskonale skonstruowanej, starannie
zakomponowanej całości - być może zapowiedzi solowej płyty muzyka?
Wyrafinowanie brzmień i minimalizm formy były dla mnie sporym
zaskoczeniem, tym razem Brandlmayr pokazał się z zupełnie innej
strony. Zdarzały się fragmenty, które - choć to już chyba mocno
subiektywne odczucie - kojarzyły mi się z muzyką konkretną
prezentującego swoje kompozycje później tego dnia Lionela Marchetti...
Solowy koncert Martina Brandlmayra, choć w sposób zupełnie inny niż
się spodziewałem, mocno zapadł mi w pamięć. Należał do cichszych i
mniej "efektownych" podczas tego długiego, pełnego wrażeń dnia, jednak
po czasie, po przetrawieniu i przyswojeniu wszystkich wydarzeń
festiwalu MGF 2009 (w tym roku był to dla mnie tylko ten jeden dzień)
zyskał najwięcej.
Kilkadziesiąt minut później, na tej samej scenie, Brandlmayr zagrał
ponownie, tym razem w improwizującym trio z Jerome Noetingerem i
Reinholdem Friedlem. Był to dziwny, chyba najbardziej prowokujący do
dyskusji koncert festiwalu, ale to już zupełnie inna historia...
sobota, 1 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz