piątek, 24 lipca 2009

Tekst: Piotr Tkacz

Lionel Marchetii to francuski kompozytor muzyki konkretnej, jak również improwizator (najczęściej z Jérôme'm Noetingerem, do tego z Voice Crack, Sophie Agnel, Mathieu Werchowskim) . W tej drugiej roli pojawił się w 2003 na festiwalu (grał z Burkhardem Stanglem i Johnem Hegre, a także z Christofem Kurzmannem), natomiast teraz zaprezentował swoje kompozycje (a następnego dnia wygłosił wykład w Muzeum Sztuki Nowoczesnej).

Trzeba podkreślić wagę tego wydarzenia, nie tylko na obszarze MGF, ale i całego naszego kraju, gdzie większe szanse mamy na wygraną w totka, niż na usłyszenie muzyki konkretnej w wydaniu koncertowym. Siedząc pośród publiczności, za sterami stołu mikserskiego, Francuz wykonał dwa swoje utwory, wypuszczając dźwięki przez osiem rozstawionych na sali głośników. Ta ośmiokanałowość została osiągnięta przez wypuszczenie sygnału lewego i prawego po cztery razy, a wrażenie przestrzeni, poruszania się dźwięków, zostało osiągnięte przez czujne zmienianie głośności. Kompozytor jest jednocześnie wykonawcą, a instrumentem staje się głośnik. Nie ma sceny, nie ma na co patrzeć, można skupić się na dźwięku i na historiach, które opowiada.

Pierwsza kompozycja - "Noord Five Atlantica" została wydana w 2006 przez Césare,dla mnie to było jednak "prawykonanie" - wcześniej jej nie słyszałem. Autor zapowiedział, że utwór dotyczy "polityki Atlantyku" i ta morska tematyka sprawiła, że od początku wiedziałem, że mi się spodoba. Marchetii już wcześniej zdradzał fascynację żywiołami ("Sirrus") czy też potęgą natury ("Portrait d'un Glacier (Alpes 2173m)", "RISS (L'Avalanche)").
Trwająca ponad pół godziny podróż zaczęła się od dźwięków mew, potem fale, urywki z radia i krótkofalówki - komunikaty i zakłócenia. Dobiegały one z głośników po przekątnej, jak gdyby publiczność była morzem, a one dwoma radiostacjami na brzegach, które próbują się porozumieć. O tym, że jesteśmy na niepewnych wodach przypominało dużo przepływających niskich częstotliwości i pomysłowe kontrasty głośności. Niczym niespodziewany kaprys wszechmocnego żywiołu było wejście masy dęciaków, przeciągłych, brzmiących trochę jak syrena. Pewne skojarzenia z "Brise Glace" Luca Ferrariego, ale tutaj jednak dużo mroczniej i więcej przestrzeni między elementami. To już kolejny raz, gdy utwór Marchettiego kojarzy mi się z dokonaniami tego twórcy, kiedyś "Knud Un Nom De Serpent (Le Cercle Des Entrailles)" przypomniał mi o "Promenade symphonique dans un paysage musical ou Un jour de fête à El Oued en 1976". Ferrari jednej ze swoich kompozycji - "Danses organiques" nadał podtytuł cinema pour l'oreille (kino dla uszu), co świetnie oddaje naturę "Noord Five Atlantica".

Drugi zaprezentowany utwór to trwająca około kwadrans "Natura Morta" - przykład nie tak częstego u Marchettiego wykorzystania instrumentów (a zwłaszcza pojedynczego, w takiej mierze). Być może specyficzne, obniżone, pogrubione, brzmienie fortepianu było wynikiem preparacji, ale jeśli to rezultat elektronicznych przekształceń, to brawa za powściągliwość w ich stosowaniu (jej brak jest częsty u kompozytorów). Dźwięki instrumentu są spokojne, choć stanowcze, da się je rozróżnić, słychać też szczekanie psa (słabe, z oddali), a w drugiej połowie pękanie patyków, jakby pod wpływem ognia (silne, z bliska). Jeśli pierwsza kompozycja to film, to czy ta jest odpowiednikiem obrazu - martwej natury? Czy może chodzi o uśmiercenie (ale to też przecież unieśmiertelnienie) zwierzęcia i przyrody przez jej nagranie i umieszczenie w innym kontekście?

Podczas wykładu Marchetti mówił o tej funkcji negowania śmierci przez komponowanie z nagranych dźwięków. Często też powtarzał, że pracuje z duchami, którymi są nie tylko zarejestrowane głosy, które możemy usłyszeć, mimo że nie ma tych, którzy je wypowiadają (bo robi to za nich głośnik), ale też wszystkie dźwięki nagrane. Akuzmatycznemu postulatowi oderwania źródła od przyczyny dodaje to drugie dno, niejako implikujące, że wszystko (nawet przedmioty) ma swoją duszę, a jest nią dźwięk. W tej optyce nie tylko takie jego kompozycje, jak "Livre des morts" dotyczą śmierci, ale też "Adèle et Hadrien (Le Livre des Vacances)", która zawiera dźwięki nagrane podczas wakacji, a dominują w niej głosy córki autora i jej przyjaciela. Zamiast albumu ze zdjęciami z wczasów - na pamiątkę, otrzymujemy coś na wieczną pamiątkę.

[tekst jest rozszerzonym fragmentem relacji z festiwalu, która ukaże się na nowamuzyka.pl]

1 komentarz:

  1. najciekawsza recenzja. Czytam tego autora "od zawsze" i robi coraz większy postep w pisaniu - fajne "czujne" pióro

    OdpowiedzUsuń